piątek, 24 kwietnia 2015

Rozdział 24

Rozdział zawdzięczacie cudownej Mil, z bloga Well, you are quite nice, you know?, ponieważ muszę udowodnić jej że nawet gdy wena umiera, gdy na blogu nie pojawia się nic od długiego czasu, warto pisać. Warto kontynuować historię, bo nawet jeśli wydaje ci się że nikt jej nie czyta, zawsze znajdzie się chociaż jeden anonimowy czytelnik który zajrzy, może skomentuje, może akurat dodana notka pozwoli mu się uśmiać przed ciężkim dniem w szkole? Nigdy nie wiadomo, ale nie warto się poddawać :) I pod takim hasłem dodaję dzisiejszy rozdział, który swoją drogą miał być zakończeniem tej historii. Gdy go skończyłam w I wersji i przeczytałam od nowa, usiadłam i zaczęłam płakać. Nie mogłam uwierzyć że kończę go w taki sposób i więcej rozdziałów nie będzie...
Dlatego nie mogłam go dodać. Przez całą noc pracowałam na jego przerobieniem, tak żeby dać mu nowy początek. Jest jeszcze zbyt wiele przygód o których chciałabym napisać, zbyt wiele wątków pozostałoby bez słowa.
Tak więc... Zapraszam :D




Wściekłość  wypełniła każdą komórkę mojego ciała. Ta… ta tleniona blondyna … To przez nią wszystko się zepsuło. To ona mi go odebrała… Odebrała mi sens, oparcie, moją drugą połówkę…
- Co, mała Hope? Gdzie twój chłopak? – zapytała z niewinnym uśmieszkiem na twarzy – Nie wiesz? Niech pomyślę… Ostatnio był w mojej sypialni, potem w mojej łazience, potem znów przeszliśmy do łóżka….No tak, trochę czasu spędziliśmy też na biurku, ale to nie istotne.
Słuchałam jej z rosnącą żądzą mordu, miałam ochotę rozszarpać ją na drobne kawałeczki.
- Wiesz, z jednej strony muszę Ci podziękować. Gdyby nie był tak szaleńczo wygłodniały, nie rzuciłby się na mnie gdy tylko mnie zobaczył – jej jadowity uśmiech podziałał na mnie niczym płachta na byka. Rzuciłam się na nią, chwytając pukiel jej blond włosów i próbując go wyrwać, drugą dłonią próbując podrapać jej twarz.
Abigail nie pozostawała mi dłużna, również chwyciła moje włosy, ale to nie było w tej chwili ważne.
- Conor nie wytrzymałby z taką dziwką, która daje każdemu tylko nie jemu – syknęła wściekle, przez co zarobiła najlepszy prawy sierpowy na jaki było mnie stać.
- Nie dałby rady również z taką suką która zamiast mózgu ma orzeszek – prychnęłam. Dziewczyna kopnęła mnie w nogę, ale nic sobie z tego nie robiłam. Dopiero pulsujący ból pękającej wargi i posmak metalicznej krwi w ustach przypomniał mi o różdżce w tylnej kieszeni spodni. W mgnieniu oka ją wyciągnęłam i wycelowałam w dziewczynę.
- Drętwota! – wrzasnęłam, lecz promień chybił dosłownie o włos.
Abby również wyciągnęła różdżkę, klątwy zaczęły latać po całym korytarzu który dziwnym trafem zupełnie opustoszał.
Minuty mijały, udawało mi się odparowywać każde zaklęcie, jednak nie mogłam jej trafić. Była zbyt szybka, nawet jak na potomkinię wili.
- Conor! – pisnęła nagle Abby, patrząc za mnie. Natychmiast opuściłam różdżkę i się odwróciłam.
Był to błąd za który musiałam słono zapłacić.

                                                                                             *
- Widziałeś Hope? – zapytałem mijającego mnie Notta.
- Szła chyba do biblioteki – odparł i bez słowa ruszył dalej. Biegiem ruszyłem w tamtą stronę, lecz gdy tylko zatrzymałem się przed ogromnymi drzwiami odgradzającymi przejście na tamte korytarze, nieludzka siła odrzuciła mnie niemal trzy metry w tył. Kolejna próba dotknięcia klamki skończyła się tak samo, jak się okazało każde drzwi prowadzące w tamtym kierunku zostały zablokowane.
Zauważyłem mojego kuzyna biegnącego w moim kierunku.
- Dumbledore już wie. Snape i McGonagall już walczą z jednymi drzwiami a Hagrid… - przerwał w pół słowa, gdy korytarzem poniósł się przeraźliwy krzyk.
- Hope – szepnąłem ze zgrozą. Momentalnie pociemniało mi w oczach, strach dosłownie mnie sparaliżował… Gdyby nie Draco, pewnie upadłbym na podłogę.

                                                                                              *

- Crucio! – śmiech rozbrzmiewał po każdym zaklęciu coraz głośniej. Wisiałam metr nad ziemią, ból rozpierał moje ciało od stóp po sam czubek głowy, każdy nerw trawił ogień i prąd, płuca wypełniała rtęć… Tego bólu nie da się przyrównać do niczego.
- Crucio! Crucio! Crucio! – każdy strzał zielonego światła był niczym smagnięcie biczem. Wiłam się w konwulsjach, spazmatycznie próbując złapać oddech. Nie mogłam krzyczeć, nie mogłam płakać… Nie mogłam dać jej satysfakcji.
Gdyby tylko udało mi się odzyskać różdżkę…
- Jak myślisz, ile razy jeszcze musisz oberwać żeby twój mózg wybuchł i wypłynął nosem? – zachichotała – Cruciatus Maxima Ad Astra ! – wrzasnęła i z jej różdżki wystrzelił niebieski promień, taki jakiego jeszcze nigdy nie widziałam. Czas jakby zwolnił, nagle moc rzuciła mną o ścianę i usłyszałam przerażający trzask, przeszywający moje plecy. Gdy zaklęcie ugodziło mnie prosto w serce, wszystko zawirowało. Żelazny brzemię stanęło mi gardle, uniemożliwiając oddychanie, płomienie spowiły moje ciało, siła tysiąca Volt przepływała przez moje żyły, woda rozsadzała moje ciało od środka, łamiąc każdą napotkaną kość
Nagle zdałam sobie sprawę że umrę. Umrę, i nigdy więcej nie zobaczę Conora ani Draco…Widziałam jak moje ciało płonie, nawet jeśli uda mi się przeżyć  nie będę mogła chodzić. Ten przerażający trzask najpewniej oznaczał paraliż.
Uświadomiłam sobie że najlepiej będzie umrzeć.
Pozwoliłam kilku łzom wydostać się spod moich powiek… Żadna z tych tortur nie mogła równać się z bólem pękającego serca.
- On jest mój – wysyczała Abbey, jej oczy dosłownie płonęły.
Nagle zauważyłam zielony błysk  wypełniający korytarz, lecz ku mojemu zdziwieniu to nie ja padłam martwa. Zaklęcie ustało, płomienie zniknęły. Opadłam na podłogę z głośnym krzykiem, mój kręgosłup nie mógł tego znieść. Mimo że zaklęcie zniknęło, szkody jakie wyrządziło nie.
- Hope! – tylko jeden głos mógł mnie w tej chwili zmusić do uniesienia głowy, tylko jeden głos mógł wywołać u mnie tak wiele łez.
- Conor – wyszeptałam bezgłośnie, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Tuż za nim widziałam biegnącego Blaise’a, Harry’ego, Pansy, pani Pomfrey i Snape, Dumbledore… Za nimi widziałam dziesiątki znajomych twarzy, które pragnęłam zobaczyć.
Lecz ta jedna, najważniejsza właśnie znalazła się tuż przy mnie.
- Najdroższa – Conor płakał jak małe dziecko, jego twarz wykrzywiona była bólem, nieludzką rozpaczą. Spróbował mnie podnieść, lecz natychmiast zobaczył jak wielki ból sprawia mi najmniejszy ruch.
- Natychmiast teleportujcie ją do Munga! – zawył Draco, również płacząc.
Pani Pomfrey stanęła tuż za Conorem, widziałam bezsilność na jej twarzy gdy pokręciła głową.
- Hope – Conor ujął moją twarz w swoje dłonie – Kochanie wyjdziesz z tego, przysięgam ci to, będzie dobrze…
Otworzyłam usta, chcąc powiedzieć mu żeby się nie martwił, że jest dobrze… Jest, póki on jest przy mnie.
Nagle ktoś rzucił na mnie zaklęcie uśmierzające ból, wszystko zniknęło prawie całkowicie. Zamiast przeraźliwego bólu czułam tylko tysiące maleńkich igiełek wpijających się w nerwy. Mimo wszystko było to do zniesienia.
- Kocham Cię – tylko tyle zdołałam powiedzieć gdy zaklęcie okazało się zbyt słabe by móc je dłużej utrzymać.
Słyszałam krzyki i płacz w tle, słyszałam jak Snape mówi dyrektorowi że nie zna zaklęcia którego na mnie użyto i że szanse na uratowanie mnie są zerowe.
- Jeśli przeżyję, będę kaleką. Moje ciało spłonęło, sami widzicie. Oni mnie nie uratują, sprawią że będę dłużej cierpieć – udało mi się wysłać ten krótki komunikat do wszystkich tu obecnych, co tylko ponowiło falę płaczu.
- Nie pozwolę na to – Conor wył z rozpaczy, patrząc na moje udręczone oblicze. Wiedziałam jak wyglądam, jak żałośnie się prezentuję… Chciałam mu tego oszczędzić.
- Pod poduszką, kochanie – wyszeptałam, tylko do niego.
- Nie pozwolę ci umrzeć. Jesteś całym moim światem – jego głos przepełniony był żalem i cierpieniem.
- Pod… poduszką… - zabrakło mi sił by powiedzieć cokolwiek więcej. Świat zawirował, na chwilę opadły mi powieki, lecz walczyłam o każdą sekundę w jego ramionach. Zignorowałam ból i położyłam dłoń na jego policzku, przelewając w ten gest całą moją siłę i miłość.
Brunet zaczął ją obcałowywać, łzy zalewały jego twarz.
- Nie płacz – wycharczałam, próbując otrzeć jego policzek.
- Kocham Cię, kocham cię Hope, kocham cię najbardziej na całym świecie, nie opuszczaj mnie proszę – łkał.
Zmusiłam swoje usta do słabego uśmiechu, gdy oboje zignorowaliśmy stan w jakim jestem. Conor z całej siły przycisnął mnie do siebie, tuląc jak małe dziecko. Oparłam głowę w zagłębieniu jego szyi i powoli zamknęłam oczy.
Od zawsze wiedziałam, że jeśli mam kiedyś umrzeć, to właśnie tak. Otoczona miłością z każdej strony.

                                                                                                 *

- Hope… - nagle zamarłem, gdy zorientowałem się że nie czuję jej oddechu – Hope! HOPE! – wrzasnąłem, potrząsając nią. Jej głowa opadła delikatnie na bok, nawet nie drgnęła. Zawyłem z bólu, nie potrafiąc nad sobą zapanować.
Zabiłem ją. Zabiłem…
- Conor… Ona… Ona już nie wróci… Conor, proszę – słyszałem delikatny głos Pansy, próbującej odebrać mi ciało Hope.
Ryknąłem z bólu, wtulając twarz w jej włosy. To nie może być prawda…
- Hope – łkałem, kiwając się w przód i w tyłem, kurczowo trzymając ją w swoich ramionach.
- Pozwoliliście jej umrzeć! – wrzasnąłem nagle, podnosząc głowę. Omiotłem tych wszystkich ludzi nienawistnym spojrzeniem – Co z was za ludzie ! – przelewałem rozpacz i nienawiść do świata na nich wszystkich. Oni nic nie zrobili. Pozwolili by umarła.
- Nie dało się jej uratować – powiedział cicho Dumbledore.
- GÓWNO PRAWDA! – wrzasnąłem z furią. Miałem ochotę zrównać z ziemią cały ten zamek, zniszczyć każdego kto wejdzie mi w drogę…
- Rozumiem twój smutek, mój drogi chłopcze, jednak … - starzec powoli ruszył w moją stronę. To przelało szalę goryczy .
- Drętwota! – wrzasnąłem, celując w niego różdżką. Dumbledore runął na ziemię jak długi, wszyscy zamarli a ja po prostu się stamtąd aportowałem, trzymając moją księżniczkę w ramionach.
Nie pozwolę jej odejść. Zrobię wszystko co w mojej mocy by znów być razem.
Nagle mnie oświeciło… Teleportowałem się do gabinetu dyrektora i delikatnie ułożyłem dziewczynę na kanapie, równocześnie nakładając wszelkie możliwe barykady na drzwi i okna. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, chaotycznie lustrując je wzrokiem. Natychmiast zacząłem wyrzucać wszystko z jego biurka i półek, przeszukiwałem wszystko  co tylko wpadło mi w ręce. Nigdzie nie było tego cholernego wisiorka… Przecież ten dureń go miał, widziałem na własne oczy! To musi gdzieś tu być…
Nagle zerknąłem na jego feniksa. No tak… Przecież to takie proste… Podbiegłem do ptaka i szybkim zaklęciem go unieruchomiłem, po czym sięgnąłem do jego gniazda.
Jest.
Spojrzałem na małą, złotą klepsydrę w złotym pierścieniu i nadzieja zalała moje ciało. To tylko kilka minut… Tylko odrobina.
Szybki rzut oka na zmasakrowane ciało Hope utwierdził mnie w przekonaniu że tak właśnie należy postąpić. Przekręciłem kółko zaledwie dwa razy, i wir przeszłości nagle mnie wciągnął.
- Panie Malfoy co pan tu robi! – zdziwiony Dumbledore siedział za swoim biurkiem na którym panował nienaganny porządek.
- Musimy iść profesorze, natychmiast. Za chwilę zginie jedna uczennica – powiedziałem na pół-wydechu i wybiegłem w stronę biblioteki. Biegłem ile sił w nogach, modląc się abym zdążył zanim Abbey nałoży blokady.
Dopadłem do drzwi biblioteki, gdy usłyszałem kroki na korytarzu. To Hope.
Ukryłem się za najbliższym filarem, czując jak wzruszenie odbiera mi mowę.
Żyła. Szła ze spuszczoną głową, poruszała się niczym duch, miała siną cerę i podkrążone oczy… Ale żyła.
Wyciągnąłem różdżkę i dostrzegłem blond czuprynę wyłaniającą się z drugiej strony.
Zanim Abbey zdążyła się zbliżyć do niej choćby na 5 metrów, wyciągnąłem różdżkę i ją spetryfikowałem. Hope krzyknęła, widząc jak blondynka zamienia się w ludzki posąg. Wyciągnąłem zmieniacz czasu i wróciłem do przyszłości, czyli jakieś 7 minut później.

- Hope! – krzyknąłem, Draco idzie z nią w stronę lochów, najpewniej Snape chciał ją przesłuchać.
Szatynka odwróciła się i spojrzała na mnie jak na ducha, a moje serce niemal wyskoczyło mi z piersi. Rzuciłem się w jej stronę, pokonując te dzielące nas 20 metrów w jakieś 3 sekundy. Porwałem ją w ramiona, tuląc z całej siły do siebie.
- Puść mnie, ty świnio! – wrzasnęła, próbując mnie od siebie odepchnąć. Nie dziwiłem się takiej reakcji, w gruncie rzeczy niczego innego się nie spodziewałem.
- Ty żyjesz – ulga była zbyt ogromna bym zdołał ją ukryć.
- Nie twój zasrany interes – warknęła, wciąż się szarpiąc.
- Puść ją, Conor – zażądał mój kuzyn, czerwieniejąc ze złości .
- Hope, posłuchaj, muszę ci to wytłumaczyć, to naprawdę nie było tak, ja nie mogę… ty… Abbey.. umarłaś– zacząłem się jąkać, czując łzy na samo wspomnienie martwego, storturowanego ciała Hope.
- Co ty brałeś? – dziewczyna zmrużyła podejrzliwie oczy.
- Kocham Cię – wypaliłem bez zastanowienia, po czym kierowany impulsem po prostu ją pocałowałem. Hope zastygła w bezruchu, chyba sama nie wiedząc co się dzieje, jednak smak jej ust, jej dotyk… Merlinie, jak za tym tęskniłem…
- Co ty sobie wyobrażasz? – wrzasnął Draco, nagle wpychając się między nas – Że po dwóch miesiącach wyniszczania jej psychiki nagle się na nią rzucisz i będzie w porządku?! – chłopak był naprawdę wściekły, lecz ja miałem to gdzieś. Liczyła się tylko ona.
- Draco… Zostaw nas samych – poprosiła w końcu. Blondyn spojrzał na nią jak na wariatkę, a we mnie zakiełkowało ziarenko nadziei.
- Oszalałaś?! Po tym wszystkim co ci zrobił?!
- Draco – westchnęła.
- Okej. W porządku. Ale jak znowu będziesz próbowała się przez niego zabić, to do mnie nie przychodź. – warknął i zniknął.
Poczułem się jakbym dostał obuchem po głowie. Jak to… Ona chciała się zabić? Przeze mnie?
- Hope…? – spojrzałem na nią przerażony. Dziewczyna spuściła wzrok, unikając mojego spojrzenia za wszelką cenę.
Bez słowa złapałem ją za dłonie i podciągnąłem rękawy jej szaty. To co zobaczyłem, odebrało mi mowę.
Miała całe ręce w ranach. Grube, czerwone kreski przecinały jej nadgarstki aż po same łokcie. Wyglądały jak siatka ran… Oprócz tego, na zgięciach obu łokci zauważyłem dziesiątki małych nakłuć, zupełnie jak po… igle.
- Morfina – powiedziałem, opuszkiem palca gładząc ranki.
Hope ledwo zauważalnie skinęła głową, wciąż na mnie nie patrząc.
- Jestem skurwysynem – wyszeptałem – Nie zasługuję na nic… Powinienem um…
- Conor – Hope po raz pierwszy od 10 minut na mnie spojrzała. W jej oczach błyszczały łzy. – Nie rozumiesz tego? To właśnie ciebie potrzebuję. Tylko… tylko ty możesz sprawić że moje życie nabiera sensu. To.. TO wszystko… Wtedy Cię nie było. Nie było cię gdy tak cholernie cię potrzebowałam… Już nigdy więcej mnie nie zostawiaj – łzy spływały po jej policzkach, a jej słowa przecinały moje serce na wylot. Ostrożnie otarłem jej policzki i objąłem ją tak delikatnie jakby była z kruszonego szkła, jakby za chwilę miała rozpaść się w moich ramionach.
- Nigdy – obiecałem, czując wstyd i obrzydzenie do samego siebie. Hope wtuliła się we mnie, zupełnie jakbym był jej ostatnią deską ratunku – Kocham cię, mała. Jak wariat cię kocham.
- Ja ciebie też – wymamrotała cicho, po czym uniosła głowę, patrząc na mnie przenikliwie. Coś w jej oczach się zmieniło… Zupełnie jakby ta bezgraniczna rozpacz odrobinę zmalała, jakby zapłonęła w niej iskra ognia.
Nie mogłem się powstrzymać… Delikatnie musnąłem jej wargi swoimi, czule je pieszcząc. Hope ostrożnie odwzajemniła ten nieśmiały pocałunek, cała drżała. Oplotłem ją szczelniej ramionami i pocałowałem trochę pewniej. Po chwili ten nieśmiały, żałosny całus zmienił się w gorejący namiętnością i tęsknotą pocałunek, w który przelewaliśmy wszystkie swoje uczucia, tęsknotę, pożądanie, potrzebę czucia siebie nawzajem. Całowaliśmy się zupełnie jakby za chwilę miał się skończyć świat. Pragnąłem jej równie mocno jak ona mniej, przez te dwa miesiące zupełnie się od siebie oddaliliśmy… za sprawą czarnej magii, ale jednak.
- Conor – jęknęła, gdy wpiłem się w jej szyję, całując namiętnie. Zagryzłem kawałek jej skóry, co ponownie spowodowało jej jęk.
Zrobiłem jej cudowną, różową malinkę, mającą powiedzieć każdemu zboczonemu kretynowi że ona jest MOJA. Tylko i wyłącznie moja.
Wziąłem ją na ręce, a ona natychmiast zaplotła swoje nogi wokół mnie, obejmując mnie mocniej za szyję. Dziękowałem Merlinowi że złapałem ich prawie w Lochach, w mało uczęszczanej części zamku.
- Chodźmy do mnie – wypaliłem bez zastanowienia. Hope oderwała się ode mnie i spojrzała mi głęboko w oczy, po czym uśmiechnęła się i skinęła głową.
Pierwszy raz od długiego czasu widziałem na jaj twarzy szczery, cudowny uśmiech, który przypominał pierwszy uśmiech dziecka, anielskiego dzieciątka…
Teleportowałem nas do naszego mieszkania w Londynie, wylądowaliśmy w salonie. Hope ponownie wpiła się w moje usta, zatracając się w tym bez reszty. Na oślep ruszyliśmy w kierunku sypialni, zrzucając przy tym lampę z komody i przewracając fikus.
Gdy w końcu udało nam się trafić do pokoju, posadziłem Hope na łóżku i sam zdjąłem koszulkę. Uśmiechnąłem się drapieżnie gdy zobaczyłem jak zmienił się jej wyraz twarzy. Już nie wyglądała jak niewinne kociątko.. Teraz przypominała wygłodniałą lwicę.
Objąłem ją ramieniem w talii i przyciągnąłem do siebie, subtelnie ją całując. Rozchyliłem nasze wargi, a jej język wyszedł mi naprzeciw. Przez chwilę walczyliśmy o dominację, lecz w końcu się poddała, od czasu do czasu przesuwając dłonią po moim torsie. Przesunąłem dłonią wzdłuż jej łopatek w dół, aż moja dłoń trafiła na jej pośladek, lecz zjechałem jeszcze niżej. Hope zareagowała odruchowo, unosząc nogę do góry i obejmując mnie nią. Pogłębiłem nasz pocałunek i ostrożnie przeniosłem Hope na łóżko, po drodze gubiąc wierzchnią szatę i jej podkoszulek. Ułożyłem dziewczynę na poduszkach między moimi ramionami, po czym zacząłem ponownie obcałowywać jej szyję, tym razem zjeżdżając w dół. Oddech Hope przyspieszył gdy poczuła moje usta na swoim dekolcie, na co mimowolnie się uśmiechnąłem.
Zanim zorientowałem się co ona robi, rozpięła mój pasek. Machinalnie przerwałem pieszczotę i chwyciłem ją za nadgarstki.
- Hope… - wydyszałem, próbując nad sobą panować – Nie chcę żebyś czuła się do czegoś zmuszona, rozumiesz? Jeśli nie jesteś gotowa albo…
- Conor. Gdybym nie była, nie leżałabym tu z tobą teraz – odparła, uśmiechając się.
- Jesteś w stu procentach przekonana że tego chcesz? Nie… Nie jestem pewien czy potem dam radę się powstrzymać.
- Po pierwsze, owszem jestem. Nawet w dwustu. A po drugie, wiem że dasz. Nigdy byś mnie nie skrzywdził Conor. Ufam ci, i to z tobą chcę przeżyć to pierwszy raz. – powiedziała, śmiertelnie poważnym tonem.
- Kocham Cię, mała – powiedziałem i ponownie ją pocałowałem, zsuwając z siebie spodnie i pomagając jej uwolnić się ze swoich.
Gdy pozbyliśmy się ubrań, przesunąłem dłonią po całym jej ciele, od obojczyka, przez dekolt i buch, po biodro i uda. Widziałem dreszcze jakie nią targały, widziałem jak przygryza wargę gdy delikatnie całowałem jej piersi. Ostrożnie rozpiąłem jej stanik i rzuciłem gdzieś w kąt. Była piękna. Pod każdym, nawet najbłahszym względem.
Obsypywałem pocałunkami jej piersi i brzuch, dłońmi masując jej uda od wewnętrznej strony, co jakiś czas zahaczając o materiał jej bielizny. Chciałem powoli pokazywać jej świat cudownej rozkoszy jaką mogę jej dać jeśli tylko mi pozwoli… Nie chciałem by poczuła się osaczona, chciałem by czerpała z tego jak najwięcej przyjemności… Chciałem przelać w to wszystko całą swoją miłość i wdzięczność do niej…  To była jej noc.

                                                                                      *

Obudziłem się gdy słońce jasno świeciło za oknem.
- Dzień dobry, śpiochu – dopiero teraz zauważyłem że dziewczyna wtulona w mój tors już nie śpi. Odetchnąłem głęboko, gładząc jej ramię opuszkiem palca. Serce mocno mi biło, wydarzenia wczorajszego dnia nie dawały mi spokoju.
- Dzień dobry, królewno – powiedziałem cicho, mocniej ją do siebie przyciskając.
- Wszystko w porządku? – zapytała podejrzliwie Hope, podnosząc się na łokciu.
- Tak, jak najbardziej – zmusiłem się do uśmiechu. Gdy patrzyłem na jej twarz i odkryte ramiona, widziałem jej pokryte pęcherzami, sponiewierane ciało, pełne zadrapań i ran. Widziałem jak matowieją jej oczy a usta zamierają.
Musiałem odsunąć od siebie te wspomnienia, musiałem o tym zapomnieć jak najszybciej dla jej dobra.
- Conor… - zaczęła niepewnym tonem, lecz położyłem kciuk na jej wargach, delikatnie ją uciszając.
- Wszystko jest w jak najlepszym porządku, ok? – powiedziałem, uśmiechając się.
- Niech ci będzie. – wywróciła oczami i ponownie się we mnie wtuliła.
- Nie wracajmy do szkoły – poprosiłem. Nie chciałem jej narażać na niebezpieczeństwo, zwłaszcza że Abbey wciąż żyła.
Dumbledore i kadra zostali powiadomieni, co nie zmienia faktu że to skrajnie niebezpieczne.
- Wariat – prychnęła dziewczyna i pokręciła głową.
- Mówię poważnie. Zróbmy sobie wakacje… Wyjedźmy. – przekonywałem ją.
- Kochanie, to nie możliwe. Muszę zdać egzaminy.
Tak. Pod warunkiem że ich dożyjesz…
- Zdasz je w drugim terminie. Kochanie, błagam Cię. Wyobraź sobie … Ty, ja, Hawaje… Cudowna plaża, palmy, lazurowe morze..
- Brzmi naprawdę cudownie, ale przecież możemy tam jechać w wakacje. – westchnęła i wstała.
- W wakacje będzie za dużo ludzi. – powiedziałem, również się podnosząc.
- Conor, czemu aż tak ci na tym zależy? – zapytała, podejrzliwie mrużąc oczy.
- Po prostu chcę spędzić trochę czasu z moją cudowną dziewczyną. – uśmiechnąłem się uroczo.
Przecież nie mogłem jej powiedzieć że za wszelką cenę chcę ją ukryć, schować przed całym światem…
- Możemy to zrobić w wakacje. – upierała się.
Zanim zdążyłem jej na to odpowiedzieć, usłyszałem trzask w salonie. Hope zamarła a ja wyskoczyłem z łóżka, wyciągając z ramy łóżka duży rewolwer.
- Zostań tu – powiedziałem i powoli uchyliłem drzwi, w drugiej ręce trzymając różdżkę.
Niczego niepokojącego nie zauważyłem, więc wyszedłem z sypialni i ruszyłem w kierunku salonu.
Trzask wywołało małe, srebrne pudełeczko które wylądowało na stoliku nocnym.
- Hope – zawołałem ją, podnosząc pudełeczko. Dopiero teraz zauważyłem że było opieczętowane wygrawerowaną pieczęcią dyrektora i jego podpisem, a pod nim leżała elegancka kartka.

Conor Malfoy & Hope Florence
Pragnę poinformować państwa o tymczasowym zamknięciu Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, z powodu zagrożenia życia naszych uczniów. Gwarantujemy iż dotychczas nasi uczniowie byli całkowicie bezpieczni w murach naszej szkoły, a po ponownym jej otwarciu ponownie tak będzie.
Szkoła zostaje zamknięta z dniem dzisiejszym, tj. 17 marca 1973 roku, na czas nieokreślony. O wszelkich zmianach zostaniecie poinformowani listownie, trzy dni przed terminem powrotu do szkoły. Wszystkie rzeczy należące do uczniów zostały odpowiednio zabezpieczone i pozostawione na swoich miejscach, zostaną wam przesłane jedynie najpotrzebniejsze przedmioty.
Prosimy o zachowanie dyskrecji w sprawie szkoły.
                                               Z wyrazami szacunku,
                               Zastępca Dyrektora, Minerwa McGonagall


- O Boże – szepnęła Hope, czytając mi przez ramię. Podałem jej kartkę i podniosłem pudełeczko.
- Co to? – zapytała dziewczyna.
- Nie wiem – odparłem, nie widząc nigdzie zamka czy miejsca w którym mogę je otworzyć – Ale musimy skontaktować się z moim kuzynem, twoim również.
- Skontaktuję się z Harrym – zaproponowała Hope i usiadła na sofie. Zrobiłem to samo i zamknąłem oczy.
- Blaise – próbowałem wywołać kontakt z chłopakiem – Blaise, tu Conor.
- Potwierdź swoją tożsamość podając hasło – usłyszałem jego ochrypły głos.
- Jakie kurwa hasło?! – warknąłem – Nie ma żadnego hasła, Zabini!
- W porządku, hej Conor. Wybacz, środki bezpieczeństwa. Gdzie jesteście?
- U mnie, w Londynie. Właśnie dostaliśmy wiadomość od McGonagall.
- My też. Jestem z Draco, Pansy i Nottem. Nie wiemy co robić, właśnie mieliśmy się z wami kontaktować.
- U nas wszystko w porządku, Hope jest bezpieczna. Musimy ją z tą zabrać.
- Zgadzam się. W szkole wybuchła panika, Abbey jakimś cudem uwolniła się spod zaklęcia i, no cóż, odbiło jej. Zaczęła wszędzie rzucać Crucio i Avady, na szczęście nikomu nic poważnego się nie stało. Dumbledore natychmiast zaczął wysyłać uczniów do domów, wszyscy nauczyciele zamknęli się w szkole, bo Abbey wyrwała się spod kontroli. Szkołę już opanowali aurorzy i dementorzy…
- Merlinie… Z Draco wszystko w porządku? –
zdziwiłem się troską jaką wyczułem w swoim głosie.
- Tak, był wtedy w dormitorium. Musimy jak najszybciej wynieść się z Londynu.
- Zabierz Draco i Pansy do posiadłości Nottów na Hawajach, już wiedzą o naszym przybyciu. Powiedzmy że matka Notta nie miała nic przeciwko udostępnieniu mi swojej letniej willi… Skontaktujemy się z Potterem i jego bandą, przyda nam się jego pomoc.
- Nie ma sprawy. Już nas pakuję. –
odparł i połączenie zniknęło.
- I jak? – zapytałem siedzącej obok mnie szatynki.
- Czekaj – mruknęła ponurym tonem.
Mogłem się domyśleć, że rozmowa z jej kuzynem nie będzie należeć do łatwych ani tym bardziej przyjemnych.
Wstałem i wyjąłem z szafki dwa kubki i wstawiłem wodę na kawę.
- Harry stwierdził że chce mnie zabrać do Nory, ale powiedziałam mu że mamy już plan. – powiedziała w końcu Hope. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu że z całego serca nienawidzę jej kuzyna.
- Ja z nim pogadam – rzuciłem i zerknąłem na nią z troską.
- Dzięki – westchnęła i przytuliła się do mnie. Objąłem ją w pasie i oparłem brodę o czubek jej głowy.
- Kocham cię – wymamrotałem, tuląc ją.
- Co cię tak naszło, hm? – odwróciła się w moich ramionach przodem do mnie.
- Po prostu chcę żebyś zawsze o tym pamiętała – odparłem, gdy nagle zauważyłem coś dziwnego. Przejechałem dłońmi po jej biodrach, przykrytych moją starą koszulką.
- Mała… - zacząłem groźnie i podwinąłem bluzkę pod same pachy. Jakim cudem wczoraj tego nie zauważyłem…
- Mogę bez problemu policzyć wszystkie twoje żebra. – rzuciłem.
- Przestań – mruknęła i wyszarpnęła mi koszulkę.
- Hej, no co ty. Po prostu się martwię. Musisz zacząć jeść kochanie – powiedziałem, przesuwając nosem po jej obojczyku.
- Daj mi spokój – burknęła.
- Nie ma mowy – prychnąłem i złapałem ją mocniej.
- Puść mnie Malfoy – powiedziała, próbując się szarpnąć.
- Oho, teraz to Malfoy – zaśmiałem się, ale wciąż ją trzymałem – Mam ci przypomnieć co tak sugestywnie jęczałaś wczorajszej nocy? – wymruczałem do jej ucha, subtelnie je przygryzając. Zauważyłem jak Hope zadrżała.
- Malfoy… - jej bunt osłabł, ale wciąż twardo trzymała przy fochowaniu się .
W odpowiedzi na to pocałowałem jej szyję i zagłębienie w obojczyku.
- Muszę się ubrać – rzuciła i wyrwała mi się, po czym pobiegła do sypialni. Zaśmiałem się pod nosem i zalałem kawę wodą.
Usiadłem na blacie i wyjąłem papierosa z kieszeni, z uśmiechem go odpalając. Upiłem łyk kawy i głęboko się zaciągnąłem. Takie poranki kochałem najbardziej. Joint, kawa i piękna kobieta w sypialni.
- Uważaj na myśli, Conor – nagle w moim salonie zmaterializował się Draco. Uśmiechnąłem się przepraszająco i skinąłem głową na parującą jeszcze kawę.
- Nie, dzięki. Musimy pogadać – powiedział poważnym tonem.
- Też tak sądzę – odparłem, siląc się na przyjacielską postawę. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Draco prawdopodobnie podobała się Hope i dostał od niej kosza. W gruncie rzeczy przeze mnie, ale przecież każdy ma prawo do szczęścia, no nie? A dostać kosza od takiej dziewczyny… żaden wstyd.
- Musisz wiedzieć dwie rzeczy, stary – Draco usiadł na kanapie i rzucił mi wyzywające spojrzenie – Mimo, że jesteś moim kuzynem, nie zaakceptuję Cię przy boku Hope. Nie byłeś, nie jesteś i nigdy nie będziesz dość dobry dla niej, jesteś zwykłym gnojem i kryminalistą, dlatego nie wiem co ta dziewczyna w tobie widzi… Ale teraz najważniejsza jest ona. I zrobię wszystko żeby była bezpieczna i szczęśliwa, więc będziemy musieli się znosić, kuzynie – po tych słowach mimowolnie się uśmiechnąłem.
To prawda, Draco to moja rodzina, jedyna która mi pozostała. Jednak teraz nie patrzyłem na niego jak na kuzyna z którym w wieku 5 lat wpadłem do studni i dla którego poświęciłem swoją ukochaną miotłę którą połamał gdy próbował się wydostać.
Teraz był mężczyzną z którym miałem rywalizować o miłość mojego życia, bo Hope właśnie nią była. Nic innego się nie liczyło.
- Zgadzam się z tobą w stu procentach. Ja również nigdy bym nie mógł patrzeć na ciebie i nią jako parę… Jesteś zbyt nudny i sztywny, kuzynie, a w dodatku jesteś taki… księżniczkowaty. – odparłem z uśmiechem na ustach.
- Wolę być księżniczką niż więźniem Azkabanu – prychnął.
- Chyba jednak wolę pocałunek Dementora niż noszenie rajstop.
- Widzę, że jednak się dogadaliście? – dopiero teraz zauważyłem Hope stojącą w drzwiach.
- Jak najbardziej – uśmiechnąłem się, po czym do niej podszedłem i objąłem ją w pasie. Rozejm rozejmem, ale Draco powinien wiedzieć kto tu rządzi.
- To dobrze. W rodzinie nie powinno być waśni – Hope uśmiechnęła się do Draco, który puścił jej oczko.
- Nie wygrasz ze mną – ostrzegłem go w myślach, wciąż się uśmiechając.
- Nie muszę. Wystarczy że cię zdyskwalifikuje – Draco zupełnie nic nie dał po sobie poznać.
- Draco, masz ochotę na kawę? – zaproponowała Hope, wyswobadzając się z mojego uścisku i podchodząc do wyspy kuchennej.
- Z tobą zawsze, podaj tylko czas i miejsce – wyszczerzył się.
- Draco właśnie wychodzi – mimowolnie zacisnąłem zęby – Do zobaczenia na Hawajach.
- Czy wyście zupełnie zwariowali? – oburzyła się brunetka – Szkoła nas teraz potrzebuje, Dumbledore…
- Dumbledore kazał nam się trzymać z daleka. – uciął Draco, patrząc na mnie porozumiewawczo – Dlatego robimy sobie wakacje.
- Dokładnie. Zostałaś przegłosowana, skarbie – rzuciłem swobodnie, próbując nie zdradzać napięcia które się we mnie wytworzyło. Im dłużej tu zostaniemy, tym gorzej.
- W porządku. Ja po prostu nigdzie nie pojadę. – Hope obrzucała nas ponurymi spojrzeniami Meduzy – Wyślę sowę do dyrektora, być może mu się przydam w szkole.
- Tak, żeby Abbey mogła się pobawić w Hitlera – pomyślałem kwaśno.
- Nie masz wyboru – ton Draco zaczął się robić stanowczy i zimny jak lód.
- Zmusicie mnie? Spakujecie do walizki i porwiecie? – prychnęła Hope.
- Tak, zgadłaś. Jedziesz i bez dyskusji – uciąłem temat, lecz czułem że to jeszcze nie koniec zabawy.
- Nie będziesz mi rozkazywał! – oburzyła się – Nikt nie ma prawa za mnie decydować!
- Kochanie…
- Żadne kochanie! Nie jestem twoją własnością, żebyś mógł o mnie decydować ot tak! – zawołała i wymaszerowała z pokoju, z hukiem zatrzaskując drzwi od łazienki.
- Brawo, stary. – zachichotał Draco – Nie sądziłem że tak łatwo rzucisz walkower.
- Wypieprzaj z mojego mieszkania – warknąłem i ruszyłem za dziewczyną.
- Hope – zapukałem do drzwi, lecz ta mi nie odpowiedziała – Mała, nie rób scen, proszę Cię…
- Idź stąd – usłyszałem jej obrażony głos.
- To moje mieszkanie kochanie, nie muszę nigdzie iść. – prychnąłem. Drzwi gwałtownie się otworzyły.
- Dobrze! W takim razie ja pójdę! – powiedziała i ruszyła do drzwi. Złapałem ją za nadgarstek i przyciągnąłem do siebie, zamykając ją w żelaznym uścisku.
- Nie, Conor. Kocham Cię, wiesz o tym, ale jestem wolnym człowiekiem i mam prawo sama…
- …
- Conor, przestań! Nie możesz…
- …
- Conor! Przestań mnie tak uciszać! Ja…
- ….
- Jeszcze raz mnie pocałujesz to przysięgam, że…
- …
- Kochanie..
- Tak słońce?
- Nienawidzę Cię za to.
- Wiem mała, też oddałbym za ciebie życie.
- …
-…
-…
- Pojedziesz ze mną na Hawaje?
- Tak. Muszę cię pilnować przy tych wszystkich dziewuchach w bikini.
- Kochanie?
- Tak, Conor?
- Jedziemy na plażę nudystów.
- Zapomnij skarbie, zapomnij.